O rozczarowaniach w literaturze i realiach życia na wsi
Kilka dni temu mój brat Paweł wyznał, że świat dzieciństwa właśnie runął mu na głowę. Otóż bowiem dowiedział się, że Struś Pędziwiatr to nie żaden struś – roadrunner to kukawka, czyli gatunek nielotnego ptaka z rodziny kukułkowatych. Czyli kukułka. KUKUŁKA. Kukułka Pędziwiatr.
No dajcież spokój.
Wiem, że Kukułka Pędziwiatr nie zrobi na Was wrażenia, jeżeli Struś Pędziwiatr nie był jednym z ulubionych bohaterów kreskówek, ale ja doskonale Pawła zrozumiałam. Przypomniałam sobie natychmiast to uczucie, kiedy otworzyłam nowe wydanie „Ani z Zielonego Wzgórza” i zamiast po raz kolejny dowiedzieć się od Rozalii Bernsteinowej (tłumaczki, która jako pierwsza przedstawiła mi Anię), gdzie leżał dworek pani Małgorzaty Linde dostałam wizję Pawła Beręsewicza i jego Rachel Lynde. Wiem, że angliści i translatorzy wychwalają mistrzostwo przekładu Pawła Beręsewicza i absolutnie nie zakwestionuję – po prostu dla mnie Małgorzata Linde jest jak Julcia Starzyńska, ciocia Grabowska czy Józef Bereza. Wszyscy są ludźmi mojego dzieciństwa, przy czym troje ostatnich żyło naprawdę.
O Strusiu – Kukułce, Małgorzacie – Rachel i innych zawodach myślałam sobie w zeszły piątek, pieląc i przycinając maliny na wsi. Niemiłosiernie kaleczyłam ramiona w krzakach, a ratowało mnie Leśmianowskie „duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała” i dziękowałam Panu Bozi, że wychowana na wsi, musiałabym upaść na głowę z pomysłem malinowego chruśniaka.
Lektura w tle:
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, tłumaczył Paweł Beręsewicz, Kraków 2012, 2014.