O tym, że można latać a można nie


W czasach, kiedy wakacje spędzało się od rana do wieczora poza domem, o wychodzeniu z domu mówiło się „to lecę” i zanim matka zdążyła zapytać, dokąd i kiedy wrócimy, już nas nie było. Sakramentalne prośby puszczaliśmy mimo uszu.

Posiedź trochę, nie lataj tak.


Latanie było podstawą życia, a siedzenie w domu jakąś karą boską. Skąd myśmy mieli na to energię? Znaczy się, wiem że niektóre i niektórzy mają tak dalej: wszędzie dobrze, byle daleko od domu, znam takich i rozumiem, podziwiam i zazdroszczę. Sama jednak coraz częściej świadomie wybieram zakopanie się w ściółkę, a energetyczne długi za rozmaite eskapady płacę tygodniami. Dobra, napiszę prawdę, miesiącami.

Trudno jest jednak zmienić latami budowane przekonania. Wydaje ci się przecież, że jak nie latasz to przegrywasz albo tracisz albo nie doświadczasz. A szkoda czasu.

Kiedy zobaczyłam ten napis: Dlaczego siedzisz, skoro możesz latać (jest na Żoliborzu, z tyłu Urzędu Dzielnicy) pierwszy raz przeczytałam go tak, że to pochwała latania, doświadczania, gromadzenia i zgarniania. Kiedy przeczytałam go po raz drugi, przeczytałam go inaczej i mnie olśniło.

Mogę siedzieć, choć mogę latać.


Co za ulga.