O tym, czy motywacja to królowa i że niekoniecznie


Zdarza mi się opowiadać znajomym i nieznajomym o wyprawie na Mount Everest i czasem pada pytanie o motywację. Skąd ją brałam, co nią było i jak się zmotywować do takiego wysiłku.
No to Wam powiem, że moim zdaniem to chyba w ogóle nie jest historia o motywacji.
O byciu konsekwentną, o odpowiedzialności, systematyczności, uporze i jeszcze czymś innym – tak. Ale czy o motywacji?

Czasem wracałam z treningu tak zmęczona, że zasypiałam gdzieś w drodze między myciem zębów a poduszką.


Czasem wracałam z treningu tak zmęczona, że zasypiałam gdzieś w drodze między myciem zębów a poduszką. Czasem na treningu było mi niedobrze z wysiłku. Do tego długo bolała mnie kontuzjowana wcześniej stopa, powstrzymywałam łzy na bolesnych rehabilitacjach. Czasem nie chciało mi się iść na siłownię tak bardzo, że oddałabym wiele, żeby ktoś zadzwonił, że nie wiem, że jest awaria czegokolwiek, wody, metra albo słońca i siłownia dzisiaj nieczynna, i mogę nie iść. Zastanawiałam się, czy chce mi się z wodą w baniakach po płynie do spryskiwaczy w plecaku chodzić parę razy tam i z powrotem na Łysicę albo zrobić 400 pięter bez przerwy na schodach na siłowni, a żeby o 7.00 być w siłowni, wstawałam o 5.30, więc szłam spać wcześnie, więc nie poszłam wieczorem do kina i rozdziałów niektórych książek nie doczytałam do dzisiaj.


Nie sądzę, aby cokolwiek z tego, co napisałam, motywowało do kolejnego wysiłku.


Nie zrozumcie mnie źle, nie piszę tego po to, aby się uskarżać, absolutnie. Wtedy już od pewnego czasu wiedziałam, co robię i po co to robię, więc często moim jedynym celem było, jak u Igi Świątek czy kiedyś Adama Małysza, zrobić kolejne powtórzenie najlepiej, jak teraz dam radę. Gdybym ledwo żyjąc na siłowni myślała o tym, że przecież ledwo żyję więc jak sobie wyobrażam, że za 3 miesiące, 2 miesiące, miesiąc, tydzień – marzy mi się jechać w Himalaje i wejść na jakikolwiek szczyt, rzuciłabym to wszystko w diabły.

Te pytania, czy na pewno wiem, co robię, czy na pewno tego chcę, i czy to mądre, właściwe i potrzebne zadawałam sobie często. Mogłam być męcząca dla bliskich mi osób, z którymi dzieliłam się wątpliwościami (choć tak naprawdę niewiele osób wiedziało wcześniej, co planuję). Dzisiaj myślę, że z tymi pytaniami wyszło bardzo dobrze, bo potem, już w górach, znałam większość odpowiedzi i mogłam skupić się na celu a nie rozterkach, bo wtedy to już naprawdę nie powinno się ich mieć.

Myślę, że tym, co mnie realnie motywowało była ciekawość. Jak wygląda Mount Everest, co się widzi po drodze, jak się czuje człowiek w słynnej strefie śmierci, czy dam sobie radę, jak wygląda icefall, jakiego rodzaju to jest wysiłek, jeśli jest zimno – to jak to się czuje, jeśli jest ciepło – to co to znaczy, ile dały mi moje przygotowania, czego o sobie nie wiem, co o sobie wiem.

Ciekawość zatem.

Zresztą, czyż nie ona jest praprzyczyną wielu historii, w tym tej o pewnej Ewie, która bardzo  była ciekawa, co się wydarzy, jeśli jednak zje jabłuszko.

I ja tam niczego nie żałuję.

Lektura w tle: Leszek Cichy „Gdyby to nie był Everest”, Wydawnictwo Literackie, 2020.