O moim poloniście, liceum i rzeczach, których nie wyrzuciłam.


To będzie historia najbardziej osobista z dotychczasowych. Nie wiem nawet, czy znają ją moi bracia i jeśli nie – chłopaki, przepraszam, że nie opowiedziałam.

Jedną z najwyrazistszych osób w moim nastoletnim życiu był polonista, profesor Golec. Był nauczycielem języka polskiego i dyrektorem naszego liceum. Uczył języka polskiego także naszą Mamę, bo chodziłam do tej samej co ona szkoły. Zresztą obie nas uczyły także dwie inne panie: matematyczka, profesor Kornelia Elgassowa i pani profesor Jadwiga Adamowa, która prowadziła w-f i zespół tańca ludowego. Dla części grona pedagogicznego często bywałam Anią, bo tak miała na imię Mama.

Profesora Golca znałam od zawsze, bo zanim go poznałam naprawdę, nasłuchałam się opowieści z pracy Mamy. Dyrektor Golec to, dyrektor Golec tamto. Kiedy pewnego dnia dowiedziałam się, że ma na imię Jerzy, byłam zaskoczona, że w ogóle ma jakieś imię.

Dyrektor Golec, człowiek autorytet, człowiek instytucja.


Wielki przyjaciel młodzieży. Surowy kiedy trzeba, opiekuńczy kiedy trzeba, wymagający, z dystansem do krótkotrwałych, literackich, młodzieńczych mód. W liceum pod jego rządami obowiązały srogie zasady, nazwijmy je społeczno – obyczajowymi. Żadnej biżuterii, makijażu, pomalowanych paznokci za to jednolite dla całego rocznika stroje, zwane kasakami. Żadnych bliższych, publicznych gestów w stronę płci przeciwnej. Kiedy na wycieczce w Krakowie dostałam od kolegi bukiecik od kwiaciarek z rynku, ze śmiechem poradził mi, żebym je lepiej zostawiła pod pomnikiem Adasia, ale był zadowolony, gdy tego nie zrobiłam. Kibicował prawdziwym uczuciom, nie tolerował braku klasy, kultury, wychowania. Nam, dziewczynom, wydawało się, że faworyzuje naszych kolegów, i zresztą tak było, chociaż miał słabość do nas wszystkich.

Moje ostatnie spotkanie z Profesorem miało miejsce na pogrzebie Mamy, w czerwcu 1994 roku i wyglądało tak, że Profesor przytulił mnie z całych sił i wydobył jedno zdanie. Pamiętam je: „Nic ci nie powiem, bo nie wiem, co ci mam powiedzieć”. Nic nie odpowiedziałam. Nie spotkaliśmy się z Profesorem później. Nigdy nie odwiedziłam swojej szkoły, wydawało mi się, że nie będę w stanie patrzeć na korytarz nie szukając na nim Mamy a właściwie – wszędzie ją gdzieś widząc.

5 lat temu, na pogrzebie Profesora obecny dyrektor liceum przeczytał fragment kroniki szkolnej, którą Profesor prowadził przez wiele lat. Był to fragment zapisany w ostatnim dniu jego wieloletniej pracy dyrektora. Napisał między innymi, że spokojnie może przekazać pałeczkę kolejnemu pokoleniu, bo wie, że stworzył zespół, któremu może ufać i na którym może polegać, bo są w nim jego dawni uczniowie, dziś jego koleżanki i koledzy z pracy, nauczyciele z których jest dumny  – i wymienił między innymi moją Mamę.

Szczerze, nie pamiętam, co było dalej w tym fragmencie. Bo chociaż był to absolutny przypadek, wybór tego akurat tekstu, ja uznałam że nie. Kompletnie nie zapanowałam nad sobą, rozpłakałam się jak dziecko, dopiero po paru minutach dotarło do mnie, że siedząca obok Ula, starsza siostra mojej przyjaciółki, z całych sił ściska mnie za rękę. Wydało mi się to znaczące i nieprzypadkowe, i dalej jest dla mnie ważne.

Wśród rzeczy, których ja nie wyrzuciłam, są moje licealne zeszyty od polskiego.


Lektura w tle: 

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”