O wielkości prawdziwych poetów, ukaranej próżności i uroku osiedlowych sklepików


Zachciało mi się zjeść rybę na obiad, a naszym sklepikiem osiedlowym jest makro. Sklep mały i poręczny, a parking i ryby mają tam bardzo dobre. Poleciałam.

Papier toaletowy, papierowe ręczniki i cukier do konfitur przy okazji każdy by kupił, więc ja też zapakowałam do wózka co tam zapakowałam i po chwili stanęłam oko w oko z dorszem.

Dorsz? A może łosoś?
Nie, dorsz. Nie, łosoś.
Dorsz. Łosoś. Dorsz. Łosoś.
Dorszłosośdorszłosośdorszłosoś. Kiedy pomyślałam, że może lepiej wędzona makrela, usłyszałam Zaraz się panią zaopiekuję… Zaopiekuje się mną, ale kto, dorsz? Wróciłam na ziemię. Pan na rybnym. Podjęłam decyzję.

– Poproszę polędwicę z dorsza i kawałek łososia bez skóry.
– A pani to tak nie zimno?
– A nie, nie zimno.
– Mi by było zimno tak tylko w tiszercie.
– Tak? Zatem doskonale, że ma pan polarek.
– Bo pani to ma chyba grupę krwi zero. Ja mam taką.
– Zero to rzadka. Ale nie, nie mam takiej.

Takie rzeczy się wie, bo nadchodzą jako kara za próżność i wtedy mają miejsce w rybnym, kiedy stoisz z papierem toaletowym w wózku w kolejce po łososia w makro.


Taką kontynuowaną jeszcze przez chwilę, do czasu zapakowania zważonych ryb, pogawędkę sobie  ucięliśmy w gigantycznej lodówce, podczas gdy ja także z papierem toaletowym, ręcznikami i cukrem do konfitur w wózku.

To był podryw, ja to wiem. Takie rzeczy się wie, bo nadchodzą jako kara za próżność i wtedy mają miejsce w rybnym, kiedy stoisz w kolejce po łososia w makro, z papierem toaletowym w wózku.

Jedyne, co mnie uratowało w absurdalnym pięknie sytuacji jest myśl z pewnością, że Wojciech Młynarski potrafiłby napisać o tym tekst i zaśpiewać tak, że wszyscy by mi zazdrościli.


Lektura w tle: 

Wojciech Młynarski „Bynajmniej”