O letnich temperaturach, które w rodzinie bywają gorące



W taki upał, jak dzisiaj, przypomina mi się historia opowiadana przez Rodziców – czyli bardzo dawno temu, kiedy po pierwsze mieliśmy oboje Rodziców, a po drugie, kiedy opowiadali nam historie.
Żadne z nas nic z niej nie pamięta, zatem jest bardzo możliwe, że wyglądała zupełnie inaczej.
Nikt już też tego ani nie zweryfikuje, ani nie skoryguje i dlatego postaram się trzymać na wodzy licencję poetycką.

Były wakacje, było bardzo gorąco, Babcia pojechała w odwiedziny do swojej siostry do Warszawy, my zostaliśmy w domu. Dzieci wtedy nie wyjeżdżały na wakacje, a ponieważ żadne z nas nie chodziło jeszcze do szkoły, wakacje mieliśmy cały czas. Poza tym na wakacje wszyscy przyjeżdżali do nas. Nad Liwiec, do lasu, na podwórko, do Babci. Byłoby absurdem, gdybyśmy chcieli pojechać na wakacje na przykład do Warszawy. Dziś to wiem, ale długo do tej wiedzy dojrzewałam.

Kiedy naszą Mamę zaczął boleć ząb, najpierw uznała że poboli i przestanie, ale nadszedł moment, gdy ból w połączeniu z nieziemskim upałem stał się nie do zniesienia. Tak bardzo, że przez wiele godzin cierpiąca i obolała zgodziła się zostawić dwoje młodszych dzieci pod opieką najstarszego syna,  dała się zapakować ojcu do syrenki i odwieźć do dentysty, który zdiagnozował zapalenie okostnej, przeprowadził zabieg i zaordynował antybiotyk. Półprzytomna Matka zgadzała się na wszystko, aby pozbyć się bólu, to najpierw, a następnie jak najszybciej wrócić do dzieci, wepchnąć je pod opiekę ojca i położyć z kompresem na opuchniętej twarzy.

Kiedy więc syrenka z lewitującą od ilości środków znieczulających Mamą wjechała na podwórko, wydawało się że żadne dobro i piękno nie może się  z tą wizją równać.

Uśmierzony chwilowo ból sprawił, że Mama odzyskiwała wiarę w to, że żyjemy, nie utopiliśmy się w studni, nie wpadliśmy pod samochód, nie odcięliśmy kończyny nożycami, jednym słowem: nadal jest matką zsynchronizowanych córki i dwóch synów. Ponoć wyobraziła sobie każdą, literalnie każdą sytuację, która mogła nastąpić. To, co zobaczyła, zostawszy niemal wyniesioną przez ojca z auta, jednak przerosło jej wyobraźnię i stało się właśnie istotą tej historii. Otóż wszyscy troje grzecznie i z zapałem klasycznie bawiliśmy się w piaskownicy i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że na ponad trzydziestostopniowy upał zostaliśmy ubrani przez starszego brata w zimowe futerka (jeśli było tym samym, które nosiłam później, to moje było bordowe, zapinane na takie kulki przewlekane przez pętelki, nienawidziłam go ponieważ było tak grube, że nie dawało się w nim zgiąć rąk w rękawach), czapki i szaliki, a z rękawków wystawały nam rękawiczki na sznureczkach, przyczepianych dla jak najdłuższego ich zachowania przy użytkowniku.

Nie pamiętamy tego, żadne z nas.
Mama opowiadała, że ból przeszedł jej natychmiast, gdy zobaczyła mokre, purpurowe ale posłuszne buzie dwójki młodszych oraz spokojną świadomość dobrze wykonanego opiekuńczego obowiązku swojego najstarszego dziecka.

Nie dziwię się, że nigdy więcej, do innego upalnego dnia 25 lat temu, nie zachorowała.

Na zdjęciu prawdopodobnie jedno z futerek.

Lektura w tle: 

Maria Rodziewiczówna „Lato leśnych ludzi”