O tym, kto wymyślił medycynę alternatywną


Jestem chwilowo chora i jest chwilowo Dzień Matki, co znowu otworzyło mi synapsę. Jest to jedyny plus dojrzewania – przypominają się różne zapomniane rzeczy. Przypomniałam sobie, że jak byłam dzieckiem chorowałam często, aż do czasu pamiętnych zastrzyków z penicyliny od doktora Konopy. Zastrzyki wywołały taki skutek, że pewnie wolałam wyzdrowieć na lata.
Mniej wstrząsającymi lekarstwami były syropy Pini i Guajazyl, chlorchinaldin na gardło, pyszny Vibovit – ale to już chyba jak byliśmy starsi – i tyle. Co jeszcze było w apteczce, poza rivanolem oczywiście, tabletkami z krzyżykiem i tradycyjnym rtęciowym termometrem, o którym zawsze się wiedziało, że nie wolno dotykać, tylko mama może – nie pamiętam.

Kiedy było się chorym, najważniejszą rzeczą było dobrze otulić kołderką czy pierzynką.


Kołderką czy pierzynką – to już oczywiście w zależności od pory roku i to oczywiście najlepiej robiła Mama. Najpierw strzepywała kołdrę, która wtedy nagle zaczynała wreszcie wyglądać jak kołdra a nie jakiś wymiętoszony korkociąg, nakrywała nią małego człowieka i wsuwała brzegi pod to chore ciałko, tworzył się ciepły i bezpieczny kokon, jedyny taki. Na koniec – wcale długo nie musiała być proszona – przynosiła jeszcze kota.

I tak to można było zdrowieć.
Kot. Kokon.
Mama.

Uważam, że medycynę alternatywną wymyśliły matki.

Na zdjęciu: Mama w czasie, kiedy nie była Mamą.


Zawsze dobrze mieć kogoś, kto w razie potrzeby otuli i przyniesie kota.