O trwałości niektórych wyborów z dzieciństwa
Kiedy dziś rano jechałam do pracy, Anita Sokołowska czytała w Radiu 357 fragment Tuwimowskiego „Ptasiego radia”. W tej samej chwili z ulicy Marymonckiej przeniosłam się do podstawówki, kiedy chyba w 6. klasie startowałam w konkursie recytatorskim, w którym trzeba było wyrecytować i wiersz, i fragment prozy. Moim wierszem był „Spóźniony słowik” Juliana Tuwima.
Znacie. "Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji, bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji ..."
Historię romantycznego słowika i jego zestresowanej żony opowiedziałam za cicho, jeden z panów z jury wręczając mi dyplom i książkę w podziękowaniu za udział powiedział: „Nie trzeba się wstydzić swojego głosiku” – ale to, że nie wygrałam konkursu, w ogóle nie jest ważne.
Ważne jest, że odkryta w dzieciństwie dzięki „Lokomotywie” miłość do Juliana Tuwima nie minęła. Jak mogłaby? Tylko posłuchajcie „Grande Valse Brillante”, chyba najbardziej lubię wersję Michała Bajora, i wyobraźcie sobie, że to wy napisaliście coś tak nieskończenie doskonałego.
Wyobrażacie sobie? Ja nie potrafię.
„Nieskończenie” to jest w ogóle dobre tu określenie, bo Tuwim pisał „Kwiaty polskie”, których częścią jest właśnie ten walc, od 1940 do swojej nagłej śmierci trzynaście lat później w Zakopanem, i poematu nie ukończył.
Jak to więc możliwe, że w nieukończonych „Kwiatach polskich” jest wszystko?
Przypomniałam sobie, że pracę maturalną oparłam o inny fragment, o „Modlitwę”, w którym wspaniałe odniesienie do znaczenia słów „prawo” i „sprawiedliwość” oby stało się ciałem.
Ale wiecie co. To jest niezwykłe, co ten poranny Tuwim mi jeszcze przypomniał.
Że w sali domu kultury w Łukowie, w której odbywał się konkurs na widowni siedziała moja mama – dzieciak sam nie mógł jechać. Poprosiłam, żeby na mnie w ogóle nie patrzyła, kiedy będę mówić wiersz, wydawało mi się, że dzięki temu będę czuła mniejszą tremę, i skończyło się tak, że mama posłusznie obojętnie patrzyła w okno, jakby zupełnie nie znała dzieciaka, a ja nie spuszczałam z niej wzroku, jakby była moją jedyną deską ratunku.
I że Piotruś, który siedzi na nocniczku (wybacz, Kochany, ale tak było!) i recytuje „Lokomotywę” a my go nagrywamy na taśmowy magnetofon, zawsze w tym samym miejscu na „puff jak gorąco, uff jak gorąco” się zawiesza. U Piotrusia potrafiła to być kilkuminutowa pętla „puff jak gorąco, uff jak gorąco, puff jak gorąco, uff jak gorąco” i trzeba było po paru minutach podrzucać mu dalszy ciąg „już …. ledwo… sapie…. już.. ledwo…. zipie…”, bo nie ruszyłby z miejsca – śmieliśmy się patrząc na pyzatą trzyletnią buzię w okularkach.
Nie ma Piotra, nie ma mamy, nie ma Tuwima, mówią, że nie ma węgla (możliwe, że do lokomotywy), i możliwe, że brakuje też prawa i sprawiedliwości.
Koniec końców, na szczęście zawsze zostaje miłość.
Lektura w tle:
Mariusz Urbanek „Tuwim. Wylękniony bluźnierca”, Warszawa 2013